Jakiś czas temu poprowadziłem całkiem chyba udaną przygodę, z której raport, z punktu widzenia dwójki graczy, zamieszczam poniżej. Scenariusz wymyśliłem na podstawie generatora miasteczek z gry Tremulus (Zew Cthulhu na Apocalypse Engine), mapkę okolicy widoczną obok sporządziłem samemu. Na sesji używaliśmy mechaniki Fate, ale przyznam, że głównie graliśmy narracyjnie. Realia były pseudo-historyczne, gdzieś w Siedmiogrodzie, w XVII wieku.
W przygodzie wzięła udział dwójka szpiegów: Albo Gormani (grany przez Szymona) i Valerie Gaston (grana przez Martę). Przygoda zajęła nam dwie pięciogodzinne sesje. Z pierwszej oboje gracze sporządzili notatki, z drugiej tylko Marta. Oto co się wydarzyło.
* * *
Albo Gormani
Z woli Pana naszego, Jego Książęcej Mości, po kilku dniach spokojnej podróży, dotarliśmy ze służką mą miłą
Valerią, na rogatki Kelenfold. Książę polecił mi wyjaśnić przyczynę licznych
zaginięć przybywających do tego miasta najemnych robotników, chcących podjąć pracę
w pobliskiej kopalni srebra. Przykryciem dla tej nader ważnej misji była
inspekcja działania tutejszej poczty.
Pierwszym widokiem jakim uraczyło
nas ta baronia, była mieniąca się różowym blaskiem srebrna góra, piętrząca się
dostojnie za miastem. Poświata ta wyglądała tak pięknie, że aż nienaturalnie.
Nikt jednak z zagajonych przez nas chłopów i mieszczan nie chciał o tym
rozmawiać.
Zatrzymaliśmy się w zajeździe o
nazwie „Spokojna Noc”. Dziwne, że nie podawali tam driakwi, co zwała się
„Ironiczny Ion”, gdyż tak dalece mijała się ona z prawdą. Choć kolacja była
przednia, a karczmarz powiedział nam co nieco o relacjach panujących w mieście,
zaraz pożałowaliśmy wyboru miejsca na nocleg. Ze swych izb dosłyszeliśmy
odgłosy burdy - szybko się dowiedzieliśmy, że miejscowi pobili się z
przyjezdnymi.
Pierwszego dnia udaliśmy się na
targ. Płody tej ziemi wielkie na nas wrażenie zrobiły. Wśród straganów
spotkaliśmy bogato odzianego, srogiego brodacza - jak się okazało był to
rzeczywisty władca tych ziem, baron Klemen. Dla swego ludu zdawał się być
dobrotliwym, dla nas pozostawił jedynie ołów w spojrzeniu.
Potem poszliśmy zobaczyć kościoły
tego grodu. Nowy, ufundowany przez barona, prezentował się skromniej niż się
spodziewaliśmy, niemniej jednak świadczył o żarliwości władcy Kelenfold. Potem
udaliśmy się do starego kościoła, mniejszego jeszcze i tam ku naszemu
zdziwieniu ujrzeliśmy znów barona, który modlił się w skupieniu. Chyba nas nie
zauważył.
Następnie, przeszliśmy przez
drogę by zwiedzić miejscowy cmentarz. I tam zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Nie wiem czy to zmęczenie tak mi się we znaki dało, czy też gorąc sierpniowy -
gdym siadł na kamieniu by odpocząć i zapaliłem fajkę, kłęby dymu ułożyły mi się
w twarz kobiety, a w ślad za nimi korony drzew cmentarnych przybrały dziwne
kształty. Ku zdumieniu Walerii uciekłem na drogę, gdzie na nią zaczekałem.
Potem pojechaliśmy konno do
małego zagajnika przy południowym trakcie. Znów czułem się tam nieswojo a
Valeria znalazła w krzakach nienaruszony szkielet człowieka... Coraz mniej mi
się to wszystko podobało.
Jeszcze tego samego dnia
przenieśliśmy swe rzeczy do położonej przy rynku gospody „Pod Bocianem”.
Jedzenie nie było tam już tak zacne, jednak wieczór upłynął spokojnie.
Następnego dnia pojechaliśmy do
podnóża Srebrnej Góry, by rozejrzeć się w sprawach planów otwarcia kopalni
przez hrabiego Bakariego Vorosa. Na miejscu podjął nas życzliwie jego zaufany,
nijaki Tibor Nemes. Rezolutny chłop z niego był. Razem z nim zwiedziliśmy
kopalnie i zjedliśmy skromny obiad, wypytując go o sytuację. Ta w jego mowie
przedstawiała się korzystnie, rychłe otwarcie kopalni i zyski które miała
przynieść, wydawały się niezagrożonymi. Znów jednak, gdzieś na podziemnych
chodnikach, miałem jakoweś zwidy. Wydawało mi się, że widziałem żyły litego
złota, tam gdzie go w rzeczywistości nie było. Ani chybi, za dużo stresów
ostatnio.
Po skończeniu z Nemesem,
pojechaliśmy w końcu na dwór hrabiego Vorosa. Pojawił się on tu niedawno, z
planem ponownego wydarcia Srebrnej Górze jej bogactw. Dziwny to był jegomość.
Mimo sierpniowego gorąca, w jego domu zasłonięte były wszystkie kotary, a w
izbie gościnnej płonął kominek. Wystrój domu był niecodzienny, na podłogach
leżały wspaniałe perskie dywany a ornamenty na ścianach miały iście orientalny
smak. Jednakże wszystko było zapuszczone i brudne, a okna ledwo przepuszczały
promienie słoneczne przez skorupę nieczystości.
Hrabia, choć dziwak (jak się
okazało, wychowany w dalekim Egipcie), okazał się wielce uprzejmym. Podjął nas
kawą, egzotycznymi owocami i korzennym ciastem. Zachęcał do współpracy na
każdym polu. By nieco zyskać jego zaufanie, kupiłem od niego kilka jednostek
udziału w jego przedsięwzięciu (nie żebym w nie wierzył pomyślcie).
Dostrzegłem, że Valeria, co zawsze skłonność do egzotyki miała, poczęła
wzdychać do hrabiego. Postanowiłem więc, że nie będzie źle pozwolić jej tu
zostać na noc, a nuż czegoś się dowie.
Ja sam udałem się na powrót do
Bociana, odpocząć sobie. Następnego dnia rano pro forma zwizytowałem pocztę -
pożal się Boże com tam ujrzał, jednak jako że była to tylko przykrywka,
urzędującego tam młodziana, który przedstawił się imieniem Daniel (nazwiska nie
spamiętałem nawet), nie zbrukałem, a dla niepoznaki pochwaliłem i jego supliki
przyjąłem.
Potem zgodnie z ustaleniami,
udałem się do Vorosta ponownie, by rozmówić się z Valerią. Jednak ona wielce
zaaferowana, powiedziała mi, że potrzebuje więcej czasu. W nerwach mówiła mi
coś o tym, że znalazła dziennik hrabiego, który zdradzał jego szczere intencje.
Za długo zarabiam na chleb jako szpieg, by wierzyć w takie zabiegi. Spotkaliśmy
się z naszym gospodarzem w altance, miło spędziliśmy czas. Vorost był pełen
energii, snuł plany i obdzielał nas rolami i zyskiem. Zostawiwszy Valerię,
wróciłem do Bociana i napisałem notatkę z inspekcji, by potem oddać się
błogiemu lenistwu.
Następnego dnia rano pojechałem
na przejażdżkę z zamiarem odwiedzenia barona Klemena. Lecz gdym tylko dotarł na
granicę jego włości, koń mój oszalał - ruszył cwałem w stronę Puszczy Szeptów.
Na samej granicy lasu udało mi się nicponia okiełznać. Ruszyłem nad rzeczkę by
dać się mu napić i wtedy zobaczyłem, że z lasu ktoś mnie obserwował. Nie
zdążyłem jednak zapamiętać twarzy...
Zostawiwszy konia pod Bocianem,
ruszyłem ponownie do domu Vorosta. Znów miło minął nam czas na rozmowie, w
końcu jednak postanowiłem wrócić, widząc, że Valeria chce jeszcze zostać. W
drodze do miasta zastał mnie zmrok. Idąc wśród obdrapanych domków, zaczepiła
mnie jakaś młoda kobiecina i chciała wciągnąć w zaułek by mi coś pokazać. Nie
miałem tego wieczora ochoty na miłość, więc ominąłem ją - ale zaraz potem
miałem wrażenie, że przeszedłem przez nią, jak przez chmurę... Coraz bardziej
niepokoi mnie stan mojego umysłu. Na rynku dostrzegłem zbiorowisko miejscowych.
Niestety i tu dotarły animozje. Jeden rosły drab zamachnął się na mnie
sztyletem - dobrze, że byłem na to gotowy i uniknąłem ciosu, chroniąc się potem
w gospodzie. Wypiłem kielich tutejszej śliwowicy i dzięki temu zasnąłem.
Zbudziła mnie w środku nocy Valeria. Miała mi wiele do powiedzenia. Ale
powiedziałem dziewczęciu, że lepiej nam się będzie rozmawiać przy śniadaniu...
* * *
Valerie Gaston
Zatem czas znów ruszyć w drogę! Po tym, jak dokonałam swej
zemsty i hrabiostwo zostali postawieni przed oblicze sprawiedliwości, spieszno
mi było do tego, bom miejsca sobie znaleźć tutaj nie mogła ze zgryzoty i
niepokoju. Myślałam, że pociechę jakową finał tej sprawy mi przyniesie - może i
tak było, ale jeno z początku. Potem myśli różne zaczęły głowę zaprzątać, że
mimo iż to zaprzaniec taki i zdrajca, to jednak- ojciec, choćby i o tym nie
wiedział. Miękkie serce się we mnie obudziło, a to niedobrze, bardzo niedobrze.
Świetnie się tedy składa, że ruszamy do Kelenfold- gorzej, że z imć Albo Gormanim,
bo przy nim marzę na jawie, zamiast stać
twardo obiema nogami na ziemi. Ale cóż ja na to poradzę, że jest taki przystojny, i mówi tak wytwornie?
Nic to, trzeba się wziąć w karby i nic nie dać po sobie poznać - skupić się na
zadaniu, ot, co! Tam podobno giną ludzie, robotnicy prości, co się najęli do
pracy w kopalni, i trzeba koniecznie całą rzecz zbadać.
No i wyruszyliśmy. Jakeśmy tylko wjechali do miasteczka,
przecudna góra (zwana ponoć Srebrną) uraczyła nas swoim widokiem w pięknej,
różowej poświacie. Hej, cuda, cudeńka! Takie to było piękne, że aż dech
zapierało, ale miejscowi jakby wody w usta nabrali i nic o tym dziwie mówić nie
chcieli i patrzyli spode łba. Pierwszy
nocleg - w „Spokojnej (pożal się Boże!) Nocy”
utwierdził nas tylko w przekonaniu, że tutejsi mieszkańcy do
przyjezdnych są nastawieni co najmniej wrogo (choć jadło i napitki, przyznaję,
mieli świetne).
Następnego dnia
udaliśmy się na targ, a tam aż oczy bolały od patrzenia- tyle różności i
smakowitości było, po prostu wszystko, czego dusza zapragnie. Przy okazji
spotkaliśmy pana Barona Klemena, i muszę powiedzieć, że zrobił dla mnie
doprawdy niemiłe wrażenie.
Potem zdecydowaliśmy się z Albo obejrzeć okoliczne kościoły -
nowy i stary. Pomodliłam się trochę o
pomyślność naszego przedsięwzięcia, i oddałam Panu inne tęsknoty niewieściego
serca, niechże się dzieje Jego wola. Co dziwne, baron, który ufundował nowy
kościół i najwyraźniej postarał się o swój wcale niemały portret w tym
przybytku - modlił się wcale nie tutaj, lecz w starym kościele. Przy tym
właśnie, mocno już wiekowym i podniszczonym budynku, znajdował się cmentarz, na
który także postanowiliśmy zajść. Po drodze nazbierałam nieco polnych kwiatów,
by je złożyć na którejś z zapomnianych mogił. Jakiż był mój smutek, gdy oczom
moim okazały się tylko takie! Nikt tutaj najwyraźniej nie dba o te groby, są z
dawna zapomniane i rozpadają się. Udało mi się jednak znaleźć miejsce pochówku
niewinnego dziecięcia, i tam kwiaty złożyłam. Nie zdążyłam zrobić wiele więcej
(a chciałam zadbać o ten grób) , bo Albo zaczął się bardzo dziwnie zachowywać.
Coś go nielicho wystraszyło, choć przecież nie zajęcze w nim serce. Nie chciał
wiele opowiadać, a mnie wystarczył jego strach, by szybko się stamtąd oddalić.
Nie minęło wiele czasu, gdy i ja zobaczyłam coś, od czego włos się na głowie
jeży: otóż w zagajniku, dokąd udaliśmy się na konna przejażdżkę, natknęłam się
na nic innego, jak tylko ludzki szkielet! Pomna słów matki, że udręczonym
duszom trzeba spokój nieść, odmówiłam modlitwę (choć, rzecz dziwna, jej słowa
nie chciały przyjść do pamięci ani też przejść przez gardło) i uczyniłam znak
krzyża nad nieborakiem. Nic więcej już nie można było dla niego zrobić. Tego
wieczoru postanowiliśmy zmienić gospodę na tę, którą zwali „Pod Bocianem” i to
była dobra decyzja, bo przynajmniej dało się pospać do rana.
Następny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na wyprawę o
kopalni, której właścicielem był hrabia Bakari Voros. Spędziliśmy tam kilka
godzin, oprowadzani przez pana Tibora Nemesa,
który najwyraźniej dobrze znał się za rzeczy i okazał nam prawdziwą
życzliwość. Dobrze się dogadywali z Albo- może i wyjdzie z tego jaki interes?
Ach! Poznaliśmy
hrabiego Vorosa! I o ile dwór jego pozostawia wiele do życzenia (jest bardzo
duży, ale niemiłosiernie zapuszczony- widać brak tu kobiecej ręki), o tyle sam
hrabia: przystojny, śniady, o cudzoziemskiej urodzi i takimż akcencie, o głębokich, ciemnych oczach, które zdają się zaglądać wgłąb twojej duszy…
dość powiedzieć, że nie tylko od zapachu wonnych kadzideł zakręciło mi się w
głowie. I - o radości! Sam zwrócił się z
prośbą, bym została i pomogła przywrócić w domostwie ład i przytulny nastrój, a
rzucał mi przy tym takie spojrzenia i tak poufale dłoń ściskał, że mniemać
mogę, iż i ja nie jestem mu obojętną, choć to już pewno zbyt śmiałe i daleko
idące spostrzeżenie. Tak czy inaczej, zgodziłam się z radością, a Albo uznał,
że to świetna okazja, bym dowiedziała się tego i owego. Umówiliśmy się na
spotkanie w porze obiadowej dnia następnego (nie zjawiłam się, taka byłam
zaaferowana porządkami) i ja zostałam u
hrabiego, a on ruszył do karczmy. Noc
jednak nie przyniosła mi wypoczynku… nie nie, nic z tych rzeczy, Bakari
oczywiście okazał się dżentelmenem i nie zapukał do drzwi mojej sypialni, ale
nękały mnie niespokojne sny, w których jakieś dziwne postacie porywały mnie do
szalonego tańca. Byłoby to może nawet miłe, gdyby nie to, że czułam się jak
bezwolna marionetka, całkowicie zdana na ich łaskę i niełaskę. Rano zaś
obudziłam się tak zdrożona i niewyspana, jakbym w istocie całą noc tańczyła,
choć jestem pewna, że nie ruszałam się z łóżka. Nie ukrywam, że myszkowałam
trochę po domu i udało mi się znaleźć sejf wraz z kombinacją do niego.
Otworzyłam, nie z zamiarem, by cokolwiek zabrać, ale sprawdzić, co kryje. Można
powiedzieć, że się nie zawiodłam: był pełen złota i wartościowych papierów.
Zamknęłam go, pozostawiając w nienaruszonym stanie. Drugim równie cennym
znaleziskiem był dziennik hrabiego. Wyłaniał się z niego obraz człowieka
nieszczęśliwego, nierozumianego i wrażliwego, dotkniętego podobną stratą, co ja
(on stracił ojca, ja zaś - matkę) i pragnącego kontynuować jego dziedzictwa.
Moje serce coraz bardziej mięknie i coraz bardziej otwieram się przed tym
człowiekiem. Opowiedziałam mu sporo o sobie, a i on nie pozostał dłużny, zaś
jego opowieści ściśle pokrywają się z
tymi na kartach dziennika. Naprawdę wydał mi się szczery, choć Albo twierdzi stanowczo, że to musi być podstęp. I
ja nie urodziłam się wczoraj, i ja jestem szpiegiem. Wiem przecież, że
ostrożność to podstawa, ale hrabia - choć
dziwny, przyznaję- budzi we mnie tyle
ciepłych uczuć, że trudno uwierzyć, by mógł chcieć naszej krzywdy. Chce za to
krzywdy Barona (którego wini za samobójstwo swojego ojca) do czego sam się
przyznał i w czym potrzebuje naszej pomocy. Tak dobrze go rozumiem! To nie może
być przypadek, że się tu spotkaliśmy. Może jesteśmy pokrewnymi duszami? Ach,
jakie to byłoby cudowne. Co też ja wyprawiam, co też tam sobie roję?! Dobrze,
że jest jeszcze Albo - mój głos rozsądku. Opowiedziałam mu o wszystkim i
razem podejmiemy decyzję, czy pomóc hrabiemu?...
* * *
Valerie Gaston
Życie bywa ciekawsze od ksiąg - czyli jak się skończyła ta
przygoda…?
Zatem wciąż jestem w Kelenfold i jutro, skoro świt, ruszam
na spotkanie z przeznaczeniem. Gdy piszę te słowa jest późna noc, ja zaś sięgam
po pióro, by opisać sen, z którego wyrwał mnie dojmujący chłód. Jeszcze drżę,
choć we śnie pozornie nie działo się nic strasznego - ot, jakaś dobrotliwa
starowinka z matczyną troską pochylała się nade mną, głaskała po głowie,
kołysała do snu…tylko, że jej ręce były zimne, tak bardzo zimne! To kolejna już
noc, gdy nękają mnie te dziwne postacie, i jestem tak niespokojna, że podjęłam
decyzję: postaram się odkryć prawdę lub
zginę, próbując. Jednak gdyby tak się zdarzyło , chcę wpierw tutaj opisać, jak
się rzeczy miały, ku przestrodze i pamięci tych, którzy te pisma kiedyś, z
pomocą Bożą, odnajdą, gdyby mnie zabrakło. Zacznijmy więc od tego, że aby
zaaranżować spotkanie z baronem
Klemenem, udałam się, jak służąca Albo, na jego dwór, aby przekazać
wyrazy uszanowania i prośbę swojego „pana” o widzenie. Prośba ta spotkała się z
przychylnym przyjęciem i bron zaprosił nas w swoje progi jeszcze tego samego
dnia o zachodzie słońca. Właśnie miałam wyjeżdżać, by przekazać Albo tę nowinę,
gdy stało się coś dziwnego: słudzy
barona, którzy na początku zerkali na mnie spode łba i coś tam mamrotali pod
nosem, po jego aprobującym spojrzeniu nagle zaczęli mnie nagle traktować z
większym szacunkiem, ja zaś sama, gdy wsiadłam na konia, poczułam niespotykaną pewność siebie i tego, że
jestem, być może, we właściwym miejscu? Powrót do gospody także miałam triumfalny: ludzie po drodze kłaniali mi się,
jakbym była co najmniej jakąś hrabianką,
pozdrawiali mnie i o ile nie znam dobrze ich języka, to wyłowiłam z tych słów
coś na kształt „niech rośnie”…? Albo, nie chcąc widocznie odstawać od reszty,
powitał mnie z również z wielką atencją i szarmanckością. Zaś dalej było już tylko dziwniej. Jedząc obiad,
zauważyliśmy trefnisia, przebranego groteskowo oraz trzymającego i sterującego lalką w stroju ludowym,
wprawiając ją w niepokojący taniec. Od razu przypomniał mi się mój sen sprzed
kilku nocy, gdy to ja byłam taką właśnie
„marionetką”. Jednak nim zdążyłam się nad tym dobrze zastanowić, błazen zniknął
równie nagle, co się pojawił i okazało się, że nie widział go nikt poza mną i
Albo. I oto już kilka godzin później spotkaliśmy
się z baronem Klemenem, by wyrobić sobie zdanie o niekwestionowanym władcy tych
ziem. Powitał nas gościnnie chlebem i…krwią. Swoją krwią. Dziwny ten, lokalny
obyczaj wzbudził nasze zdziwienie, a i przyznam, niesmak, ale postanowiliśmy
nie dać nic po sobie poznać, i przyjęliśmy poczęstunek. Zostaliśmy na
wieczerzy, która obfitowała zarówno w lokalne specjały, jak i te bardziej
egzotyczne. Podczas rozmowy przy stole baron wyraźnie ujawnił swoje
lekceważenie do osoby księcia, któremu przecież winien jest posłuszeństwo, a
także wrogie nastawienie do hrabiego Vorosa.
Aby zademonstrować zwodniczość i złe zamiary hrabiego, baron posłużył się rekwizytem - rzeźbionym misternie kielichem, w
którym zobaczyłam odbicie swojej własnej twarzy, tylko, że…nie do końca. To
byłam ja i nie ja - gdyż nie było to moje odbicie TERAZ! Byłam inaczej uczesana, moja twarz była nieco
zmieniona - odkryłam, że wyglądam tam podobnie do owej lalki, którą widziałam w
rękach błazna. Z trudem przyszło mi ukryć, wzburzenie, na usta cisnęło mi się tysiąc pytań, ale
powstrzymałam się. Jeszcze nie teraz, nie chcemy przecież spłoszyć barona i trzeba postępować ostrożnie. Jakoś
dotrwaliśmy do końca kolacji. Po niej Klemen oczywiście zaproponował nam nocleg
(grzecznie odmówiliśmy) oraz bardzo nalegał, na wspólną poranną przejażdżkę do Puszczy
Szeptów. Gdy się wahałam, mówiąc, ze muszę się liczyć ze zdaniem mojego
towarzysza podróży, stwierdził, że to on jest tutaj panem i będzie na mnie
czekał o wschodzie słońca, gdybym zdecydowała się mu towarzyszyć. Gdy potem
przedyskutowaliśmy to z Albo, stwierdziłam, że choć ryzyko jest duże, bo baron
wydaje się mocno podejrzany- to mimo wszystko warto je podjąć , by spróbować
odkryć jego prawdziwe oblicze i być może ostrzec innych, którzy wydają się w
niego tak bardzo zapatrzeni (pytanie, czy z własnej woli?). Choć z drugiej
strony, może on wcale nie jest taki zły, może rzeczywiście stara się pomóc
mieszkańcom? Czas najwyższy dowiedzieć się prawdy i dlatego - jadę! Pożegnaliśmy
się z Albo na wypadek, gdybyśmy mieli się już nie zobaczyć, ale mam nadzieję,
że do tego nie dojdzie. W czasie, gdy ja pojadę zwiedzać puszczę z baronem,
Albo ma dalej zajmować się sprawami kopalni, może też rozwikła zagadkę tego, co
się w niej kiedyś działo? Zatem dobranoc
i zobaczymy, co przyniesie jutrzejszy dzień…
***
…A przyniósł on
„ścieżkę krętą i zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia, i
dziwnego przeznaczenia”, jak mówi jedna z baśni, którą mi kiedyś matuś
opowiadała. Hej, gdyby wówczas wiedziała, że sama kiedyś na takiej ścieżce
stanę i dokąd mnie ona zaprowadzi?! Blisko było, ot tylko ręką sięgnąć, abym
znalazła się po tej drugiej stronie, pełnej cieni i szeptów. Stawiłam się skoro świt u barona, i pojechaliśmy w stronę
puszczy. Na jej skraju zostawiliśmy konie: ja moją ukochaną klaczkę Avril, a on swojego pięknego czarnego ogiera,
i poszliśmy w głąb lasu. Było pięknie, oddychałam pełną piersią, słuchając szumu drzew i śpiewu ptaków,
chodziłam boso po mchu. Czułam się tu dobrze i swobodnie, początkowe
onieśmielenie mijało, a baron opowiadał bardzo ujmująco o naturze i o tej
ziemi. Czułam, że chcę stać się częścią tego miejsca, zostać tutaj i poddać się
władzy barona, choćby miało to znaczyć życie w ułudzie i kłamstwie - ale
przynajmniej w szczęśliwym kłamstwie! Bo
do czego tak naprawdę wracać - do szarej rzeczywistości? Jego głos był
taki mocny i hipnotyzujący. Zwiastował opiekę, siłę i obronę. Jak przez mgłę
pamiętam, że zaprowadził mnie na wzgórze, które wyglądało, jak miejsce jakiegoś
pogańskiego kultu. Doszłam na nie, kalecząc sobie bose stopy, a wtedy on
polecił mi, bym położyła się, odpoczęła,
zasnęła… W przebłysku świadomości spytałam jeszcze, czy mogę mu ufać, a on
stwierdził, że przecież doszłam już z nim tak daleko. Nie miałam już siły
opierać się dłużej, nie chciałam- choć zza drzew patrzyły na mnie wyczekująco
przezroczyste postacie.To były duchy zmarłych- tych zaginionych górników i
wielu, wielu innych. Baron powiedział, że chcą mnie bliżej poznać i że
obiecuje, iż nie zrobią mi krzywdy. I zasnęłam- a był to miły, dobry, ciepły
sen, z którego wcale nie chciałam się budzić. Następne, co pamiętam, to że
jestem w ramionach Albo a on krzyczy coś, odganiając kłębiące się nad mną masy szarych, mglistych postaci. Poczułam
jego pocałunek na czole i usłyszałam, jak mówi „nigdy i nigdzie już nie puszczę
cię samej” .Miałam ochotę zapytać: „Obiecujesz?”, ale zabrakło mi śmiałości,
poza tym byłam bardzo słaba i oszołomiona tym wszystkim. To wówczas
zrozumiałam, ile dla mnie znaczy - właśnie on,
który przedarł się przez cierniste krzewy, przez knieje, przez puszczę ,
która dla niego była wroga, nieprzyjazna - tylko po to, by mnie uratować.
Widziałam, w jakim stanie są jego szaty, domyślałam się, że wiele przeszedł, i
byłam mu tak bardzo wdzięczna. Był to pierwszy, całkiem niewinny i braterski
pocałunek, jaki od niego dostałam, i być może ostatni- tym bardziej zachowam go
w pamięci i na tych stronach.
Ale dość już tych sentymentów, zmierzajmy ku końcowi. Odkryliśmy z Albo, że baron zniknął, wraz ze
swoim koniem i moją Avril! To, według nas, świadczyło dobitnie,że chciał mnie
tu porzucić na zatracenie - po cóż miałby zostawiać konia, którego jeździec już
nie wróci? Dość szybko wymyśliliśmy plan: sprzymierzymy się z hrabią Vorosem,
jak to było planowane już wcześniej, i
wraz z pracownikami z kopalni przypuścimy atak na siedzibę barona. Albo
przemówił do tych ludzi tak przekonywującymi i ognistymi słowy, że
rzeczywiście przyłączyli się do nas. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko tylko
dowodu, że baron dopuścił się zdrady i kradzieży książęcego mienia - musieliśmy
zatem się upewnić, że moja klacz rzeczywiście jest teraz w jego stajniach,
zanim zaatakujemy. Oczywiście, faktycznie się tam znajdowała - a my nie
potrzebowaliśmy niczego więcej. Walka była zażarta, prochem z kopalni wysadzono pół dworu, a dodam tutaj jeszcze, iż
mój sztylet, moja wierna Modliszka, służyła mi doskonale, i to z mojej ręki
padł baron! Teraz prawowitym panem tej
ziemi jest hrabia Voros, który był ofiara okrucieństwa i intryg zmarłego.
Myślę, że będzie lojalny wobec księcia,
i dobrze sobie poradzi. Nasza misja tutaj dobiegła końca.
Czuję się okropnie. Jakże bardzo się myliliśmy! W jakiś czas
po naszym wyjeździe otrzymaliśmy wiadomość, iż całe Kelenfold, w tym i hrabia, wymarło na skutek zarazy, która kryła się w kopalni (takiej zarazy, jaka powaliła mieszkańców Kelenfold, nigdzie indziej nie widziano - ludzie mieli zdarte buty i poranione stopy i wyglądało to, jakby padli wycieńczeni niekończącym się tańcem). To dlatego Baron chciał ją trzymać zamkniętą! To dlatego składał
przebłagalne ofiary duchom, by nasyciły się naszą cudzoziemską krwią, a w zamian ziemia miała być żyzna, zdrowa i przynosić
obfite plony (na własne oczy widzieliśmy, że tak było). I choć niespieszno mi
na tamten świat, to jednak teraz znacznie bardziej rozumiem pobudki tego,
którego własnoręcznie zabiłam. Cóż, my uszliśmy z życiem, a jeśli los da, bym
kiedy doczekała się dzieci, a potem wnuków - z pewnością będę miała im co
opowiadać, a one pewnie będą myślały, że
to takie tam bajdurzenie starej baby, od którego miły dreszcz ekscytacji i
strachu przebiega po plecach słuchaczy, bo to dobra historia, ale z pewnością
nie wydarzyła się naprawdę. Gdyby tylko wiedzieli…
1 komentarz:
Jedna z dwóch najlepszych sesji jakie grałem w życiu. Sandbox idealny.
Prześlij komentarz